Sunday, October 28, 2007

Odlot


W roku 2005 Massimo Magrini, ukrywający się pod pseudonimem operacyjnym Bad Sector, postanowił oddać hołd rosyjskiej kosmonautyce i wydał płytę o mało przewrotnym tytule – „Kosmodrom”. Uczynił to w sposób niezwykle staranny i sugestywny, kładąc w swej muzyce nacisk nie tylko na słowo „kosmos”, lecz, przede wszystkim, podkreślając wszystkimi dostępnymi mu środkami wyrazu – przymiotnik „rosyjski”. Pomogło mu w tym między innymi użycie starych rosyjskich instrumentów Aelita i ANS – które grają dokładnie tak, jak wyglądają. „Kosmodrom”, to oczywiście muzyczna podróż w kosmos, jednak wymyka się ona wszelkim stereotypom, które podsuwa nam nasza wyobraźnia przy okazji spotkania z tak ukierunkowaną muzyką. Już sama okładka jest niezwykle wymowna – ascetyczna i bez zbędnych fajerwerków – tak, jak cała płyta. Na pokładzie statku, na który zabiera nas Magrini, nie spotkamy wesoło merdającej ogonem Łajki, nie usłyszymy też radosnych dźwięków słynnego twista Walentyny. Zamiast tego będzie nam dane przeżyć chwile niepokoju i grozy, oddające prawdziwą naturę kosmosu. W miejsce kolorowych i wesołych pejzaży o gwiazdach i drodze mlecznej wstawione zostały tu wszystkie możliwe dźwięki, które mogą słuchacza przestraszyć, ale i zaintrygować. Co tam piski, trzaski i świsty – daję słowo, że podczas lotu tą rosyjską rakietą słychać grzechotanie poluzowanych śrubek – to lot w jedną stronę. Mówi się, że Bad Sector umieścił na tej płycie najwięcej (biorąc pod uwagę jego dotychczasowe dokonania) melodii i rytmu – jednak w żadnym wypadku nie rozweselają one atmosfery. I bardzo dobrze. Prócz tego, że jest lekko strasznie, jest też niezwykle realistycznie. Do dźwięków żywcem wziętych z rosyjskich rakiet, dochodzą liczne, często dramatycznie zniekształcone i zakłócone głosy kosmonautów – nie wiem czemu, ale odnoszę wrażenie, że te radiowe komunikaty nie przekazują samych pomyślnych wiadomości. Cała ta dramaturgia sprawia, że muzyka ta bardzo wciąga i często się chce do niej wracać. Nie ma tu żadnych dłużyzn – 10 krótkich, jak na elektronikę utworów daję łącznie zaledwie ponad 40 minut muzyki i po przesłuchaniu całości można czuć pewien niedosyt – że ta atmosfera niepokoju trwa tak krótko. Na szczęście rok po wydaniu płyty ukazał się supelement – 4 dodatkowe utwory, w których mroczny, lecz przyciągający sen powraca.
Najcelniejszym podsumowaniem płyty „Kosmodrom” zdaje się być krótkie acz treściwe, popularne wśród gawiedzi powiedzenie – niezły kosmos!


Plan lotu:
CD:
01. Energiya
02. Telemetry
03. June 16, 1963
04. Baikonur
05. Extravehicular
06. Vjezna
07. Orbiter
08. Beacon
09. April/12/1961
10. Kosmos
Extra Tracks MCD:
01. Cosmos 69
02. Plesetsk
03. Oktober 4, 1957
04. Extravenihular

Widok z zaparowanego okienka rakiety:



Sunday, October 14, 2007

Jasna strona ciemności

Lubicie poznawać nowe (w sensie powstania) płyty i cieszyć się, że słychać na nich starą (w sensie uznania) muzykę? Pomijając dyskusję z tymi, którzy od nowych płyt oczekują tylko i wyłącznie nowatorskiej i świeżej muzyki, odpowiedź powinna być krótka: Tak, lubimy! I całe szczęście, bo w przeciwnym razie ominęłaby was przyjemność obcowania z płytą „Echoes Of Darkness” – autorstwa znakomitego polskiego Muzyka – Vandersona. Już samo brzmienie jego kryptonimu operacyjnego wyzwala w człowieku pozytywne emocje – no bo przecież nikt o zdrowych zmysłach i uszach nie powie, że źle mu się kojarzy Emerson czy Vangelis. Spieszę jednak dodać, że o ile z wyżej wymienionymi Twórcami, sympatycznego Macieja (wiadomo – wszystkie Maćki, to porządne chłopy) – zwanego dalej Vandersonem - łączą jeszcze cechy biegłości instrumentalnej i kompozytorskiej, o tyle muzycznie są to już dwie, a może i nawet trzy, zupełnie różne bajki – no chyba, że w archiwach Greka i szalonego Keitha znajdują się nieznane światu sesje z klasyczną, niemiecką muzyką elektroniczną, bowiem takie dźwięki znajdujemy (z dużą przyjemnością) na „Echoes Od Darkness”.
Układ utworów i ich tytuły sugerują, że mamy tu do czynienia z koncept albumem lub przynajmniej z jedną kompozycją, podzieloną na części. Teoretycznie coś w tym jest – wszystkie utwory mają podobną budowę – łagodny, długi wstęp, który przechodzi w główną, dynamiczną sekwencję, do której następnie zostają dosypane wszelakie muzyczne bakalie, niewiele różnią się od siebie także czasy ich trwania – średnia na utwór, to solidne 15 minut. Jednak według mnie brak tu jakiegoś spoiwa, które sprawiłoby, że te cztery, bardzo dobre przecież, kompozycje mogłyby tworzyłyć – cuzamen do kupy – jedną. No ale nie czepiajmy się nieistotnych szczegółów. Na szczególne wyróżnienie zasługuje poczucie dobrego smaku Vandersona – przejawiające się w doborze pięknych, klasycznych barw instrumentów, a także niebanalne, choć z pozoru ograne i znajome, pomysły. W dużym skrócie: w „Part 1” mamy trochę mellotronopodobnych podkładów i umiarkowane tempo, w „Part 2” (moim vice faworycie) wstęp przypomina lekko jarre’owskie duchy grające na piłach, a część właściwa, to kapitalna, niezwykle dynamiczna (taneczna wręcz) sekwencja, „Part 3”, to moja ulubiona kompozycja – a w niej same dziwy – znów dynamiczna i znów, jak dobry piszinger – wielowarstwowa. I wreszcie część ostatnia - „Part 4” - w której chyba najwięcej melodii, (moogopodobnej zresztą), lekko patetycznej – idealnie pasującej na zakończenia płyty.
Podsumuwując - muzyka na „Echoes Of Darkness” jest niezwykle budująca – no ale czemu się tu dziwić, skoro jest to betonowa wylewka najwyższej jakości. Na takich właśnie fundamentach prawdziwy berlin (z)budowano.
Tym razem, zamiast swoich słów, proponuję muzyczny tekst źrodłowy, w postaci opisywanej płyty, którą, wraz ze szczegółowymi informacjami o składzie i repertuarze, można legalnie pobrać tu.
A samo "Echo Ciemności" wygląda tak:


Monday, October 1, 2007

Bitte Ein Bock


Na wstępie należy wyjaśnić jedną kwestię. Pisząc o „Cycles” nie da się uniknąć konfrontacji z klasycznymi (jeśli są w ogóle jakieś inne?) dokonaniami Klausa Schulze. Zatem, aby umysły nasze nie były obciążone nieustannym wyczekiwaniem na nieuniknione porównania – miejmy to już za sobą.W muzyce sympatycznego Wolfganga można poczuć klimat nagrań z lat 1975-1978 – ze szczególnym wskazaniem na „Body Love” i „X” – za sprawą dynamicznej, nakręcającej spiralę dźwięków perkusji – oraz „Timewind” – bowiem elektroniczny wiatr furga tu aż miło. Tym, którzy lubią to, co „lubią i znają” – powinno tych rekomendacjach wystarczyć, tym, którzy jeszcze trochę się wahają wspomnę, że producentem albumu (naznaczonego germańskim piętnem) jest sam Klaus, natomiast całej reszcie dedykuję poniższe spostrzeżenia.
Jak powszechnie wiadomo, Niemcy lubią od razu przechodzić do konretów, a więc płytę rozpoczyna utwór tytułowy – w dodatku wypełnia on caluśką stronę A. Zaczyna się nieśmiało – od wietrznego wstępu, malowanego przez ciepłe, acz pełne niepokoju dźwięki. Dopiero po sześciu minutach pojawia się niesmiała, lecz z każdą sekundą coraz bardziej wyrazista sekwencja. Po chwili do akcji wkracza perkusista - niejaki Brad Howell, który niezwykle równym i dynamicznym bębnieniem nadaje kolejnego wymiaru sekwencji. Prawie równolegle pojawia się tło klawiszowych, chóralnych pomruków i już robi się naprawdę gęsto – a przecież wiadomo, że to, co gęsto nie jest, podoba się raczej rzadko. Z krótką przerwą na zmylenie i uśpienie czujności słuchacza pozornym wyciszeniem i uspokojeniem, klimat pobudki towarzyszy nam do końca strony pierwszej. Po niej następuje szereg (a dokładniej pisząc – trójszereg) utworów poniżej trzech minut – pozornie luźnie powiązanych. „Robsai Part I”, to lekko elektryzujące organy kościelne, którym towarzyszą przewrotne pasaże, grane na barwie dość specyficznej i dziwnej (pamięta ktoś dźwięk, którym przywoływano kosmitów w filmie „Kapuśniaczek”?) i jeśli potraktujemy tę kompozycję jako etiudę dla klawiszowców, to częśc druga, „Robsai Part II, będzie doskonałą etiudą na perkusję (którą na stronie B, obsługuje Herk Hobb). Patataj, patataj, patataj. Oba utwory nie pasują według mnie do myśli przewodniej płyty, ale uznajmy, że na tym właśnie polega poczucie humoru Niemców. Pożartowaliśmy (na płycie), więc na koniec pora na coś poważnego. Zmianę klimatu zwiastuje ostatnia z miniaturek – nomen omen, nosząca tytuł „Changes”. Znów mamy soczystą sekwencję – tym razem solo – która, choć nagle się urywa, wprowadza słuchacza w klimat właściwy. Wieńcząca album dziesięciominutowa kompozycja „Stop The World”, to znowu dźwięki i sekwencje pełne niepokoju, napędzane przez niezmordowanego perkusistę – obijającego bębny i talerze tak, jakby chciał krzyknąć do Wolfganga: „To ja natłukę swoich, a później się jakoś rozliczymy!”. Talerze, chóry, dzwony i płyta, tak jak świat w ostatnim utworze – stop. No ale wtedy należy powtórzyć cykl, bo „Cycles”, to wbrew tej przewrotnej i mało poważnej recenzji świetna muzyka. Poważnie.

W Cyklistów wcielili się:
Wolfgang Bock - wszystkie instrumenty elektroniczne (w tymRoland Module-System)
Brad Howell - perkusja na stronie A
Herk Hobb - perkusja na stronie B

którzy zaprezentowali:
na stronie A (18:54):
1. Cycles 
na stronie B (17:56):
2. Robsai Part I
3. Robsai Part II
4. Changes
5. Stop The World



Sunday, September 16, 2007

Dobre, bo polskie

Przyznam szczerze, że na początku mojej przygody z el-muzyką miałem kompleks polskiej sceny elektronicznej. Co dziwne, sam go sobie wymyśliłem i nie miał on żadnego poparcia w praktyce. Po prostu ubzdurałem sobie, że jeśli coś jest polskie, to zawsze będzie to kopią lub w najlepszym przypadku naśladownictwem tego, co zagraniczne (choć wiadomo, że w przypadku muzyki elektronicznej nie sposób uciec od piętna pozornej wtórności, jakie odcisneli na niej Wielcy Niemieccy Prekursorzy). W dodatku cały czas prześladowały mnie znaki szczególne polskich muzyków – pamiętacie zdjęcia naszych zespołów z lat 70.? Nagroda imienia Steviego Wondera temu, kto miał kłopoty z rozpoznaniem rodowodu muzyków na nich widocznych. Podobnie rzecz miała się z samą muzyką – choćby i tą z lat 70. – w większości przypadków dało się słyszeć różnice, między tym, co nasze i nie nasze, w jakości wszelakiej maści sprzętu i samej produkcji nagrań, dlatego też obawiałem się, że w przypadku rodzimych el-twórców, tym co będzie się wybijało na pierwszy plan, będą polskie (wówczas rozumiane przeze mnie jeszcze jako plastikowe) brzmienia klawiszy. Jak się okazało – moje podejrzenia były zupełnie bezpodstawne. Jedną z płyt, zadających kłam powyższemu kompleksowi, jest album „Silos“ – ostatnia (póki co) studyjna produkcja grupy Remote Spaces.



Sporo na temat muzyki zdradza już sama okładka. Pastelowe barwy, połączenie wody i nieba, pozorny spokój z czyhającą nad nim burzą i tajemnica, skrywająca się we wnętrzu silosu. Jak na okładce, tak i na płycie. Zaczyna się bardzo spokojnie – „Infrared Part 1“, to leniwie płynące obłoki ambientu, przesuwające się na tle smyczków. Po chwili dochodzą do tego bębny – z początku nieśmiałe i płytkie, a po chwili coraz głębsze i bardziej zdecydowane. Wzrasta dynamika, do której dochodzi zapowiedź sekwencji i kolejne, nakładające się na siebie warstwy dźwięków, które płynnie przechodzą w drugą część suity – „Infrared Part 2“. Rowzwija się tu główna myśl kompozycji, całość staje się coraz bardziej dynamiczna, lecz przy okazji sprawia wrażenie niezwykle lekkiej, swobodnie płynącej, aż do stopniowego wyciszenia i zniknięcia z horyzontu w delikatnej ambientowej mgle, która wypełnia na jakiś czas przestrzeń i staje się tłem kolejnego, znowu podzielonego na dwie części utworu. „Arpematik Part 1“ wyłania się z gęstej mgły, której towarzyszy szum fal i nostalgiczny skrzek mew – środki wyrazu, wydawałoby się, proste i ograne do znudzenia, lecz tym razem podane w nowej formie – czuć tu niepokój, delikany chłód, a nie nadmorską sielankę. Tym razem wstęp, w postaci części pierwszej, jest dużo dłuższy niż w przypakdu pierwszej pary utworów. Również klimat kompozycji zmienia się z mniejszą stanowczością i pewnie dlatego „Arpematik Part 2“ tworzy tak wyraźny kontrast dla wcześniejszych dźwięków. Dla mnie jest to zdecydowanie najpiękniejszy fragment całej, i tak pieknej przecież, płyty. Zaczyna się od narastającej, dynamicznej i zapętlonej melodii o delikatnej barwie elektronicznego wibrafonu, do której, mniej więcej w połowie drugiej minuty, dochodzą dodatkowe efekty specjalne, aż wreszcie minutę później pojawia się wyraźny, głęboki, rockowy wręcz rytm oraz kolejne klawiszowe wstawki nie z tego świata - na szczególną uwagę zasługują tu różnorodne, świetnie dobrane barwy instrumentów. Całość, mimo że jest napędzana przez szalejący, równy rytm, jest również tym razem niezwykle lekka i zwiewna. Tytułowa kompozycja, jest najdłuższym samodzielnym utworem na płycie. Przez ponad 16 minut towarzyszą nam dźwięki, przywołujące na myśl najlepsze dokonania samego Klausa z lat 70.. Co z tego, że brzmi znajomo, skoro wiadomo, że jeśli coś znamy, to poprzez „no reminiscencję“ automatycznie to lubimy? Wspomniałem o podobieństwie do muzyki Klausa z lat 70., ale sama końcówka tytułowej kompozycji, przypomina Klausa z okresu nieistniejącego jeszcze wówczas albumu „Moonlake“ – a więc nie zabrakło tu szczypty wizjonerstwa i antycypacji. I właśnie końcówka płyty, to jedyny moment, gdzie możemy mówić o wspomnianym wcześniej naśladownictwie, które słyszane jest także w utworze ostatnim, zatytułowanym - „Świt w porze deszczowej“. Od razu wiadomo, jakich muzycznych efektów specjalnych i tła możemy się tu spodziewać. Tym razem jest to świt pachnący dojrzałą (licząc od teraźniejszości do przeszłości) mandarynką. Zapętlone ciepłe melodie, które wieńczy niespokojne niczym burza solo na gitarze. Burza przemija, a silos nadal trwa.
Dla niektórych album „Silos“, to polskie arcydzieło. Dla mnie – po prostu arcydzieło.

Tajemnicę silosu przedstawili Państwu:
Konrad Jakrzewski - ensoniq sqr, yamaha tg100, yamaha w7, roland jv880, quasimidi technox, pc z cubase vst
Krzysztof Rzeźnicki - ensoniq sq2, yamaha mu80, pc
oraz gościnnie:
Karol Tejchman - gitara

W programie wycieczki znalazły się utwory:
01. Infrared Part 1 7:32
02. Infrared Part 2 6:53
03. Arpematik Part 1 11:58
04. Arpematik Part 2 8:38
05. Silos 16:41
06. Świt w porze deszczowej 7:44

PS:
Materiał został bardzo ładnie wydany przez Requiem Records (na stronie wydawcy umieszczno próbki utworów, w tym w całości - moim zdaniem opus magnum albumu - "Arpematik Part 2"). Cienkie pudełku DVD, drukowana na wysokiej jakości papierze okładka oraz płyta (CD-R) z nadrukiem (jedynie wkładka imitująca książeczkę została wydrukowana na dziwnym papierze) - całość sprzedawana jest w bardzo przystępnej cenie (20zł + koszt przesyłki). Warto.

Monday, September 10, 2007

Pierwszy wśród siedmiu, czyli ósmy

"New Age Of Earth", to pod wieloma względami album pierwszy. Po pierwsze - rozpoczyna w twórczości Manuela okres Virgin Years, po drugie - jest debiutem "nowopowstałej" formacji Ashra, po trzecie - wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że jest najpopularniejszym i najbardziej lubianym albumem niemieckiego gitarzysty (być może nie tylko TEGO niemieckiego giatrzysty, ale wszystkich niemieckich gitarzystów razem wziętych) - tak przynajmniej wydaje się autorowi niniejszego tekstu, bowiem z opisywanym albumem jest sporo kronikarskiego bałaganu. No bo powiedzcie sami – jak można inaczej nazwać sytuację, w której pierwszy album jest tak naprawdę siódmą kolejną płytą w dyskografii, a jeśli na właściwe miejsce wskoczy materiał wydany w latach 90., lecz zawierający sesję z roku 1975, to robi nam się z tego miejsce ósme. W dodatku „New Age Of Earth“ doczekało się kilku różnych okładek, a jeśłi dodamy do tego zamieszanie z nazwą, to cały czas nie wiadomo, o jaki zespół (a może wykonawcę?) tak naprawdę tu chodzi. Ciągnąc jeszcze przez chwilę wątek pierwszości dodam, że była to pierwsza płyta z muzyką Manuela, jaką kupiłem, a co za tym wszystkim idzie - ten blog nie mógł mieć lepszego otwieracza.
Podobne szczęście jak ten blog, miała także opisywana tu płyta, bowiem sama nie mogła mieć lepszego otwarcia. „Sunrain“, to jedna z najpiękniejszych kompozycji – nie tylko samego Gottschinga, ale być może w całym dorobku muzyki elektronicznej. Słowa te brzmią mocno – nieprawdaż? Ale posłuchajcie tego sami – czyż to nie jest naprawdę mocna rzecz?
Mocna, choć subtelna, szybka, a jednocześnie niezwykle leniwa, zbudowana z krótkich i skocznych dźwięków, a przy tym płynąca i ciągnąca się, niczym wiśniowy kisiel wypełniający umysł, stosunkowo krótka, a skonstruowana tak, że nawet po godzinnym repeat ma się wrażenie, że to jeszcze nie koniec i wreszcie melancholijna, lecz wlewająca w duszę pierwiastki optymizmu – takiej muzyki nie dobiorą wam nawet w Erze. Utwór ten, to bez wątpienia jedna z najlepszych wizytówek Manuela – wielogłosowe pętle gitary i klawiszy, a do tego niezwykle melodyjny leitmotiv, to znany i lubiany znak-sygnał rozpoznawczy tego muzyka. Jedziemy dalej. „Ocean Of Thenderness“ rozpoczyna się jarrowskim tłem z okresu „Oxygene“ – dochodzą jednak do tego klimatyczne dźwięki, jakie mogłyby wydawać w okresie godowym mewy, gdyby miały skrzydła wykonane z cienkiej, falującej blachy. Ot leniwy i spokojny rejs po oceanie, który mógłby spokojnie trwać przez całą płytę, lecz który po 12 minutach zostaje nagle wyciszony (podejrzewam, że gdyby nie ograniczenia płyty winylowej, na 12 minutach by się nie skończyło). W kończącym stronę A „Deep Distance“, sekcja rytmiczna - klawiszowy, sekwencyjny bas (daję słowo, że puszcza on w wodzie bańki!) oraz delikatna perkusja skonstruowana z maszyny parowej, wyraźnie napędzają turbinę łodzi podwodnej, która zanuża się w głębi melodii i znów lekko jarrowskiego tła. Jednak i tym razem, zanim maszyna dostanie szwungu, następuje nagłe wyciszenie. To, na co zabrakło miejsca na stronie pierwszej, mamy na stronie drugiej, którą wypełnia jedna długa kompozycja „Nightdust“. Najbardziej tajemnicza, lekko mroczna, osadzona w oparach kosmosu. Początkowo spokojna, w środkowej części zdynamizowana przez zapętlone sekwencje, by wreszcie znów się uspokoić i patetycznym (choć nieco krótkim) gitarowym solo zakończyć płytę. A po nocy przychodzi dzień...i zaczynamy od początku.

Wystąpili:
Manuel Göttsching (keyboards,synthesizer, guitar), który przedstawił Państwu utwory:

01. Sunrain 07:26
02. Ocean of Tenderness 12:36
03. Deep Distance 05:46
04. Nightdust 21:52

A wszystko to zdobi(ą):

Wersja popularniejsza



Wersja rzadsza



Wersja, o istnieniu której powinno się zapomnieć.